2011.07.26// P. Rączka
Jakże dramatyczne spotkanie mogli obserwować dziś wszyscy sympatycy piłki nożnej, oglądając mecz Liteksu Łowecz, z Wisłą Kraków. Mistrz Polski złamał mit sprawiedliwości w sporcie, bo jak inaczej można napisać, gdy zespół przez niemalże całe dziewięćdziesiąt minut nieporadnie broni się przed atakami rywala i utratą bramki, a po końcowym gwizdku odnosi zwycięstwo. Rober Maaskant powiedział przed tym spotkaniem, że posiada kilku zawodników w drużynie, którzy swoimi umiejętnościami mogą przesądzić o losach spotkania - i się nie mylił.
Już przed pierwszym gwizdkiem na kibiców czekało kilka niespodzianek. Na lewej obronie pojawił się Junior Diaz, na lewym skrzydle zagrał Maor Melikson, a w środku pomocy Nunez. Gdyby fani Wisły zastanawiali się "co autor miał na myśli", jak grom z czarnego nieba spadła na nich wiadomość, że z powodu kontuzji nie wystąpi Sergei Pareiko. Taki skład i takie ustawienie na boisku zelektryzowało nie jednego kibica "Białej Gwiazdy".
Gospodarze rozpoczęli spotkanie z animuszem. Wisła była lekko nieporadna przy agresywnym stylu gry przeciwnika. Pierwsza dogodna okazja dla graczy Liteksu nadarzyła się w 10. minucie. Po faulu Juniora Diaza, do piłki podszedł Janev, który z 20 metrów trafił w poprzeczkę. Dziesięć minut później słabo prezentująca się krakowska Wisła mogła cieszyć się ze zdobycia pierwszej bramki w tym spotkaniu. Po rzucie rożnym obrońcy Liteksu wybili piłkę wprost pod nogi Radosława Sobolewskiego, ten bez chwili zastanowienia wrzucił ją z powtorem w pole karne, a tam sprytnie uciekł obrońcą Lamey i przenosząc piłkę nad bramkarzem dał prowadzenie swojej drużynie.
Mistrzowie Bułgarii po tej bramce doznali jakby lekkiego szoku, niespodziewając się takiego obrotu sprawy. Przez następne piętnaście minut rywalizacja nie wzbudzała wielkich emocji, choć to gracze Liteksu głównie utrzymywali się ciągle przy piłce. Na ostatnie dziesięć minut podopieczni Ljubosława Penewa ponownie złapali wiatr w żagle. Gdy wszyscy już byli zadowoleni z faktu, że mistrzowie Polski zejdą na pierwszą połowię prowadząc, to w ostatniej akcji brak koncentracji obrońców Wisły wykorzystał Toma, który bez większych problemów umieścił piłkę w siatce.
W drugiej połowie obraz gry znacząco się nie zmienił, oprócz tego, że z jeszcze większym animuszem zaatakowali gospodarze. Najpierw straszyli graczy "Białej Gwiazdy" strzałami z dystansu, a następnie grą kombinacyjną. Wiślacy mogli liczyć jedynie na błąd przeciwnika lub szybki kontratak. Na piętnaście minut przed końcem meczu zdażył się jednak kolejny cud. Cezary Wilk znakomicie podał prostopadłą piłkę do Maora Meliksona, a Izraelczyk na pełnej szybkości wpakował piłkę do siatki rywala. Mało kto mógł uwierzyć w to co się stało.
Ostatni kwadrans to już bardziej wyrównana gra, w dodatku Wisła miała okazję na dobicie przeciwnika trzecim golem – można powiedzieć, że zabrakło szczęścia, ale nie ma co się dziwić jak limit na jakiś czas na pewno został już wykorzystany. Również blisko było ku temu aby sprawdził się czarny scenariusz z pierwszej połowy. W doliczonym czasie gry piłkę wyłożoną na szesnastym metrze miał Flores, jednak Sobolewski ofiarnie zablokował strzał rywala.
Wiślacy są już jedną nogą w IV - decydującej rundzie eliminacji Ligi Mistrzów. Za tydzień rewanż w Krakowie, a na to spotkanie powinni już wrócić Pareiko i Małecki. Słabo zaprezentował się dzisiaj Junior Diaz, z którym robili co chcieli gracze Liteksu. Na pewno Robert Maaskant będzie miał o czym myśleć przez najbliższe dni, aby w następnym pojedynku, jego gracze nie musieli swoją postawą martwić kibiców.